Helsinki w lecie były pięknym miastem. Wypełniały je kwiaty, rosnące praktycznie na każdym kroku. W parkach, pomiędzy alejkami i na skwerkach w wielkich, ozdobnych donicach. Wystawały też z parapetów mijanych apartamentów. Finowie kochali kwiaty.
Tarja jechała powoli jedną z bocznych uliczek w centrum, szukając wolnego miejsca do parkowania. Po dłuższej chwili i dwóch kółkach po okolicy, udało jej się wcisnąć pomiędzy słupek, a jakiegoś starego forda. Wysiadła z auta, martwiąc się, że Anders będzie miał podobny problem... Może powinna do niego zadzwonić? Po chwili zastanowienia wysłała jednak smsa: "Cholernie ciężko tu dzisiaj zaparkować"
Tarja jechała powoli jedną z bocznych uliczek w centrum, szukając wolnego miejsca do parkowania. Po dłuższej chwili i dwóch kółkach po okolicy, udało jej się wcisnąć pomiędzy słupek, a jakiegoś starego forda. Wysiadła z auta, martwiąc się, że Anders będzie miał podobny problem... Może powinna do niego zadzwonić? Po chwili zastanowienia wysłała jednak smsa: "Cholernie ciężko tu dzisiaj zaparkować"
Idąc w kierunku umówionej restauracji rozmyślała o czym będą rozmawiać. Nie widzieli się dobre pół roku, a tyle się w jej życiu przez ten czas wydarzyło! Nie mogła się też doczekać co On będzie miał do opowiedzenia, ostatnio przebywał za granicą.
Weszła do lokalu, był ładnie urządzony, bez zbędnego przepychu. Usiadła przy stoliku stojącym w rogu, przy panoramicznym oknie wychodzącym na zatłoczoną ulicę. Tu też były kwiaty. Na zewnątrz stał ozdobny krzew, a na stoliku wazonik z kolorową wiązanką. Po chwili pojawiła się przy niej kelnerka.
- Witamy. Czym mogę służyć?
- Poproszę latte.
- Już podaję - ładna, mierząca około metra siedemdziesięciu brunetka, oddaliła się w stronę kontuaru. Tarja zdziwiła się, że dziewczyna nie zapytała się o dodatki albo nie zaproponowała jakiegoś specjału. W jej restauracji wprawdzie nie ma zwyczaju nagabywania klientów, ale pracownicy zobowiązani są do odrobiny zaangażowania. Dźwięk wiadomości przerwał jej rozmyślania. Anders napisał, że spóźni się 10 min... Nie była zaskoczona.
- Proszę – kelnerka podała filiżankę, zapach kawy od razu wprowadził Tarję w dobry nastrój.
- Dziękuję.
Wzięła łyk napoju i przyjemne gorąco rozlało się po języku. Co jak co, ale kawa była wyśmienita. Zadowolona zapatrzyła się w widok za oknem. Jakiś staruszek przechodził właśnie przez ulicę, wydał jej się niezwykle podobny do...
Weszła do lokalu, był ładnie urządzony, bez zbędnego przepychu. Usiadła przy stoliku stojącym w rogu, przy panoramicznym oknie wychodzącym na zatłoczoną ulicę. Tu też były kwiaty. Na zewnątrz stał ozdobny krzew, a na stoliku wazonik z kolorową wiązanką. Po chwili pojawiła się przy niej kelnerka.
- Witamy. Czym mogę służyć?
- Poproszę latte.
- Już podaję - ładna, mierząca około metra siedemdziesięciu brunetka, oddaliła się w stronę kontuaru. Tarja zdziwiła się, że dziewczyna nie zapytała się o dodatki albo nie zaproponowała jakiegoś specjału. W jej restauracji wprawdzie nie ma zwyczaju nagabywania klientów, ale pracownicy zobowiązani są do odrobiny zaangażowania. Dźwięk wiadomości przerwał jej rozmyślania. Anders napisał, że spóźni się 10 min... Nie była zaskoczona.
- Proszę – kelnerka podała filiżankę, zapach kawy od razu wprowadził Tarję w dobry nastrój.
- Dziękuję.
Wzięła łyk napoju i przyjemne gorąco rozlało się po języku. Co jak co, ale kawa była wyśmienita. Zadowolona zapatrzyła się w widok za oknem. Jakiś staruszek przechodził właśnie przez ulicę, wydał jej się niezwykle podobny do...
Chrzęst deptanego śniegu rozległ się za pokrytym szronem oknem. Kroki były coraz bliższe i wkrótce stare, dębowe drzwi otworzyły się, skrzypiąc przy tym przeciągle. Do środka wszedł, ubrany w grube palto z kapturem, dziadek Johan. Zamknął za sobą szczelnie wejście i zdjął odzienie. Następnie sięgnął po przytachane z komórki drwa i podszedł do kominka.
Oboje z bratem patrzyliśmy na to jak zahipnotyzowani, a przynajmniej tak zapamiętałam to z tamtego wieczoru. Dziadek rzucił w ogień kilka polan i przesłonił kominek siatką, żeby żadna iskierka nie upadła na drewnianą podłogę. Johan usiadł w swoim ciężkim fotelu i zapatrzył się w ogień.
- Dziadku, a czym właściwie jest przyjaźń? - Tapio, mój młodszy brat, zapytał niespodziewanie. W sumie to było to do przewidzenia, chwilę wcześniej kłóciliśmy się o to, które z nas ma ich więcej... Ale dla dziadka musiało to być zaskoczeniem. Staruszek nie poruszył się, jego oczy tkwiły w nieokreślonym punkcie. Po chwili otrząsnął się z zadumy i spojrzał na nas swym poważnym, ale przy tym serdecznym wzrokiem.
- To nie jest proste pytanie drogie dzieci – zaczął, głos miał silny, poważniejszy niż zwykle. - Przeżyłem wiele przyjaźni i każda z nich była nieco inna. Wszystkie jednak łączyło to, co powiedział mi kiedyś Herman, pierwszy człowiek, którego mógłbym nazwać przyjacielem.
- Co to było? - Tapio musiał wciąć się dziadkowi, szturchnęłam go aby się uspokoił. - Ej! Zostaw mnie!
- Niegrzecznie jest przerywać!
- Spokojnie, dzieci - uspokoił nas Johan. - Działo się to podczas "Wojny Zimowej", ataku wojsk sowieckich na Finlandię podczas Drugiej Wojny Światowej. Herman był ze mną w oddziale i od kiedy pamiętam trzymaliśmy się razem. Potrafiliśmy rozmawiać bez końca, o naszej przeszłości, o tym co będziemy robić po wojnie, o kobietach, o polityce... Dzieliliśmy się wszystkim: jedzeniem, winem, amunicją i suchą odzieżą. Te rzeczy były bezcenne na froncie. W końcu wiedzieliśmy o sobie tak wiele, że rozumieliśmy się bez słów. Wystarczył jeden rzut oka i od razu wiedziałem co myśli albo co zaraz zrobi... Niezliczoną ilość razy uratował mi życie, podobnie zresztą jak ja jemu. Raz nawet oberwałem za niego kulkę, do dzisiaj pobolewa mnie lewa noga na zmianę pogody. A najśmieszniejsze jest to, że nawet nie pamiętam jak się poznaliśmy.
- Ale co on powiedział? - nalegał młody.
- To było pięćdziesiątego dnia walk, siedzieliśmy w okopie, oparci o siebie plecami. Był wieczór, w miarę spokojny, przerywany jedynie pojedynczymi wystrzałami z jednej albo drugiej strony frontu. Nie grzmiały armaty, nie słychać było czołgów ani samolotów. Mogliśmy złapać chwilę wytchnienia. O ile oczywiście siedzenie w zaspie, w dwudziestostopniowym mrozie, z konserwą w kieszeni i karabinem przy uchu można nazwać wytchnieniem. Ale to teraz nieważne... Zapytałem się go dokładnie o to, o czym wam przed chwilą mówiłem. "Jak my się właściwie poznaliśmy?". A on na to: "Usłyszeliśmy się". Byłem zdziwiony taką odpowiedzią, ale zawahałem się z kolejnym pytaniem. Herman oczywiście to wyczuł i pośpieszył z wyjaśnieniem: "W każdym z nas gra pewna melodia. Nasze są zbliżone i dlatego mogliśmy się usłyszeć". Coś w tym było... Zresztą, Herman to był łebski gość. Dużo wiedział o świecie i skończył dobrą szkołę. Powiedziałem wtedy, że skoro tak, to powinniśmy po wojnie założyć zespół. Oczywiście to było naigrywanie się z mojej strony, zawsze umiałem go rozśmieszyć. Ale wtedy wydarzyło się coś naprawdę zabawnego. W chwili kiedy powiedziałem to o zespole poleciały dwie serie i odpowiedziały im dwa wystrzały, zupełnie jak do jakiejś melodii. Obaj wybuchliśmy śmiechem, tak donośnym, że aż przyleciał sierżant i kazał nam się zamknąć do stu diabłów. Od tamtego momentu żartowaliśmy, że wojna była naszą sceną...
Dziadek zamilkł. Oboje z bratem wpatrywaliśmy się w jego pooraną głębokimi bliznami twarz. Jego szkliste oczy wpatrywały się teraz w ogień, wesoło trzaskający w kominku.
- A gdzie jest teraz Herman? - Tapio zapytał po chwili. Znowu chciałam go zganić, ale nie zdążyłam.
- Zginął ratując mi życie. Kilka dni przed końcem kampanii, podczas jednej z najzacieklejszych bitw, do leju w którym się ukrywaliśmy wpadł granat. Zanim zdążyłem zareagować, Herman rzucił się po niego i próbował wyrzucić. W chwili, kiedy brał zamach, granat wybuchł. Jakiś drań specjalnie odczekał trochę przed wrzuceniem go do naszej dziury... Inaczej by mu się udało. Mnie ogłuszyło, ktoś mnie wtedy wyciągnął z tego leja i obudziłem się dopiero w szpitalu polowym, dzień po zakończeniu "Wojny Zimowej". Wypuszczono mnie zaraz potem, z uwagi na brak poważnych obrażeń. - Starzec zrobił kolejną przerwę, zbierając myśli. - Wracając na front zobaczyłem ludzi kopiących groby. Wokół było pełno ciał, ale wystarczył rzut oka, abym poznał to Hermana. Kiedy brałem go na ręce, próbowano mnie zatrzymać. Wystarczyło jedno moje spojrzenie aby zrozumieli, że tylko kula by mnie w tym momencie powstrzymała. Odszedłem kawałek na bok, rosła tam piękna jodła. Własnoręcznie wykopałem grób i pochowałem przyjaciela. Od tamtej chwili jeżdżę tam w każdą rocznicę jego śmierci... aby przypomnieć sobie nasza melodię.
- To smutne... - powiedziałam wtedy, wzruszona opowieścią dziadka. On jednak mnie zaskoczył.
- To jest prawdziwe. A prawda nie jest smutna ani wesoła. Jest po prostu prawdą.
Widząc zaskoczenie i zmieszanie na mojej twarzy, kontynuował:
- Więź, jaka nas łączyła, była prawdziwa. Nie mamy jednak wpływu na to co przyniesie los. Straciłem w życiu wielu przyjaciół, ale pamięć o nich nie napawa mnie smutkiem. Wiem, że oni gdzieś na mnie czekają, abyśmy znów mogli razem zagrać. Nie chciałbym, aby widzieli mnie smutnym, kiedy o nich myślę.
Byłam za młoda aby to zrozumieć, pewne rzeczy przychodzą z wiekiem. Johan podniósł się wtedy, aby dorzucić polano do ognia. A widząc nasze posępne miny, postanowił opowiedzieć coś jeszcze.
- To nie jest proste pytanie drogie dzieci – zaczął, głos miał silny, poważniejszy niż zwykle. - Przeżyłem wiele przyjaźni i każda z nich była nieco inna. Wszystkie jednak łączyło to, co powiedział mi kiedyś Herman, pierwszy człowiek, którego mógłbym nazwać przyjacielem.
- Co to było? - Tapio musiał wciąć się dziadkowi, szturchnęłam go aby się uspokoił. - Ej! Zostaw mnie!
- Niegrzecznie jest przerywać!
- Spokojnie, dzieci - uspokoił nas Johan. - Działo się to podczas "Wojny Zimowej", ataku wojsk sowieckich na Finlandię podczas Drugiej Wojny Światowej. Herman był ze mną w oddziale i od kiedy pamiętam trzymaliśmy się razem. Potrafiliśmy rozmawiać bez końca, o naszej przeszłości, o tym co będziemy robić po wojnie, o kobietach, o polityce... Dzieliliśmy się wszystkim: jedzeniem, winem, amunicją i suchą odzieżą. Te rzeczy były bezcenne na froncie. W końcu wiedzieliśmy o sobie tak wiele, że rozumieliśmy się bez słów. Wystarczył jeden rzut oka i od razu wiedziałem co myśli albo co zaraz zrobi... Niezliczoną ilość razy uratował mi życie, podobnie zresztą jak ja jemu. Raz nawet oberwałem za niego kulkę, do dzisiaj pobolewa mnie lewa noga na zmianę pogody. A najśmieszniejsze jest to, że nawet nie pamiętam jak się poznaliśmy.
- Ale co on powiedział? - nalegał młody.
- To było pięćdziesiątego dnia walk, siedzieliśmy w okopie, oparci o siebie plecami. Był wieczór, w miarę spokojny, przerywany jedynie pojedynczymi wystrzałami z jednej albo drugiej strony frontu. Nie grzmiały armaty, nie słychać było czołgów ani samolotów. Mogliśmy złapać chwilę wytchnienia. O ile oczywiście siedzenie w zaspie, w dwudziestostopniowym mrozie, z konserwą w kieszeni i karabinem przy uchu można nazwać wytchnieniem. Ale to teraz nieważne... Zapytałem się go dokładnie o to, o czym wam przed chwilą mówiłem. "Jak my się właściwie poznaliśmy?". A on na to: "Usłyszeliśmy się". Byłem zdziwiony taką odpowiedzią, ale zawahałem się z kolejnym pytaniem. Herman oczywiście to wyczuł i pośpieszył z wyjaśnieniem: "W każdym z nas gra pewna melodia. Nasze są zbliżone i dlatego mogliśmy się usłyszeć". Coś w tym było... Zresztą, Herman to był łebski gość. Dużo wiedział o świecie i skończył dobrą szkołę. Powiedziałem wtedy, że skoro tak, to powinniśmy po wojnie założyć zespół. Oczywiście to było naigrywanie się z mojej strony, zawsze umiałem go rozśmieszyć. Ale wtedy wydarzyło się coś naprawdę zabawnego. W chwili kiedy powiedziałem to o zespole poleciały dwie serie i odpowiedziały im dwa wystrzały, zupełnie jak do jakiejś melodii. Obaj wybuchliśmy śmiechem, tak donośnym, że aż przyleciał sierżant i kazał nam się zamknąć do stu diabłów. Od tamtego momentu żartowaliśmy, że wojna była naszą sceną...
Dziadek zamilkł. Oboje z bratem wpatrywaliśmy się w jego pooraną głębokimi bliznami twarz. Jego szkliste oczy wpatrywały się teraz w ogień, wesoło trzaskający w kominku.
- A gdzie jest teraz Herman? - Tapio zapytał po chwili. Znowu chciałam go zganić, ale nie zdążyłam.
- Zginął ratując mi życie. Kilka dni przed końcem kampanii, podczas jednej z najzacieklejszych bitw, do leju w którym się ukrywaliśmy wpadł granat. Zanim zdążyłem zareagować, Herman rzucił się po niego i próbował wyrzucić. W chwili, kiedy brał zamach, granat wybuchł. Jakiś drań specjalnie odczekał trochę przed wrzuceniem go do naszej dziury... Inaczej by mu się udało. Mnie ogłuszyło, ktoś mnie wtedy wyciągnął z tego leja i obudziłem się dopiero w szpitalu polowym, dzień po zakończeniu "Wojny Zimowej". Wypuszczono mnie zaraz potem, z uwagi na brak poważnych obrażeń. - Starzec zrobił kolejną przerwę, zbierając myśli. - Wracając na front zobaczyłem ludzi kopiących groby. Wokół było pełno ciał, ale wystarczył rzut oka, abym poznał to Hermana. Kiedy brałem go na ręce, próbowano mnie zatrzymać. Wystarczyło jedno moje spojrzenie aby zrozumieli, że tylko kula by mnie w tym momencie powstrzymała. Odszedłem kawałek na bok, rosła tam piękna jodła. Własnoręcznie wykopałem grób i pochowałem przyjaciela. Od tamtej chwili jeżdżę tam w każdą rocznicę jego śmierci... aby przypomnieć sobie nasza melodię.
- To smutne... - powiedziałam wtedy, wzruszona opowieścią dziadka. On jednak mnie zaskoczył.
- To jest prawdziwe. A prawda nie jest smutna ani wesoła. Jest po prostu prawdą.
Widząc zaskoczenie i zmieszanie na mojej twarzy, kontynuował:
- Więź, jaka nas łączyła, była prawdziwa. Nie mamy jednak wpływu na to co przyniesie los. Straciłem w życiu wielu przyjaciół, ale pamięć o nich nie napawa mnie smutkiem. Wiem, że oni gdzieś na mnie czekają, abyśmy znów mogli razem zagrać. Nie chciałbym, aby widzieli mnie smutnym, kiedy o nich myślę.
Byłam za młoda aby to zrozumieć, pewne rzeczy przychodzą z wiekiem. Johan podniósł się wtedy, aby dorzucić polano do ognia. A widząc nasze posępne miny, postanowił opowiedzieć coś jeszcze.
- Może zacząłem od złej strony. Zaraz wbijecie sobie do tych młodych główek, że przyjaźń wiąże się jedynie z poświęceniem. - Opadł ciężko na swój fotel i ponownie przez chwilę zbierał myśli. - Annę poznałem zaraz po zakończeniu walk w naszym kraju. Pracowała w szpitalu, w którym ja zostałem przyjęty na stanowisko administratora. Musiałem zadbać, czy wszystkie żarówki świecą, czy jakiś zawias nie za ciężko chodzi i tym podobne rzeczy. Zaintrygowała mnie już przy naszym pierwszym spotkaniu. Szedłem właśnie wymienić jedną z przepalonych żarówek, kiedy dostrzegłem Ją, stojącą na drabince i siłującą się z kloszem. Zapytałem, co sobie wyobraża, że robi. A ona na to wręcza mi przepaloną, zakurzoną żarówkę i mówi, żebym dał jej nową. Na chwilę mnie zatkało, ale co miałem zrobić? Dałem jej o co poprosiła i po chwili półmrok pokoju rozświetlił blask. Zacząłem wtedy coś mówić o tym, że to moja praca i, że mogło jej się coś stać. Ale ona spokojnie zeszła z drabinki i stwierdziła, że skoro jest to takie niebezpieczne to czemu zwykle robię to sam. I żebym się nie gorączkował. Chciałem coś jeszcze powiedzieć, ale wyszła z pokoju, o dziwo żegnając mnie po imieniu. To też mnie zastanowiło, bo pracowałem tam od niedawna i prawie nikt mnie jeszcze nie znał... Mówię wam, to był anioł w ludzkiej skórze! Gdziekolwiek się nie pojawiła, od razu wpadał za nią podmuch energii i optymizmu. Jej wiotkie ciało potrafiło utrzymać Ją na nogach niemal całą dobę, czasami nawet zastanawiałem się, czy Ona kiedykolwiek śpi. Miała długie, rude włosy, związane w koński ogon. Kiedy krążyła po piętrze sprawdzając stan pacjentów, ta ruda kitka skakała w rytm jej kroków, co samo w sobie wywoływało uśmiech. A jej pacjenci? Zdrowieli niemal w oczach! Wystarczył jeden uśmiech Anny, aby nawet najbardziej cierpiący pacjent zaznał chwili ukojenia. Niektórzy nazywali ją "Morfinką", ale jej się ten przydomek nie podobał, toteż rzadko go używano. Nie było też chyba osoby w szpitalu, która by nie darzyła jej sympatią. Zresztą, wszędzie witała ją życzliwość. Podczas naszych spacerów prawie każdy napotkany przechodzień przesyłał jej pozdrowienia. Znała chyba wszystkich w miasteczku, bo gdziekolwiek nie poszliśmy, do któregokolwiek sklepu nie wstąpiliśmy, zawsze zamieniła z kimś parę słów.
- Chodziliście ze sobą? - braciszek po raz kolejny się wtrącił, ale tym razem i mnie nurtowało to pytanie. Wtedy takie rzeczy były dla mnie istotne.
- Nie, chociaż bardzo wtedy tego chciałem. - Dziadek od razu odpowiedział. - Miała chłopaka, czekała aż wróci z wojny. Po ustaniu walk w naszym kraju poszedł na zachód, na niemców. Martwiła się o niego każdego dnia, a ja byłem przy niej aby podeprzeć ją na duchu. Pisała do niego listy, niemal codziennie. On także, czasem czytała mi je na głos, szczęśliwa, że zwycięsko wyszedł z kolejnej bitwy. Raz nawet przysłał zdjęcie, stał oparty o zniszczonego Tygrysa. Na odwrocie napisał: Upolowałem dla Ciebie, dywanik jednak wyjdzie z tego średni. Kocham, Leo. Kupiliśmy tamtego dnia najładniejszą ramkę w całym Ivalo i Anna postawiła to zdjęcie w dyżurce.
- Pobrali się? - tym razem to ja się wtrąciłam. Brat spojrzał na mnie z wyrzutem.
- Niestety... - Dziadek posmutniał w oczach. - Wojna pochłonęła o wiele więcej niż ludzkie życia. Na tydzień przed wiadomością o zwycięstwie Sowietów nad wojskami Rzeszy do szpitala przyszedł posłaniec. Zauważyłem go, kiedy cichaczem wychodził z dyżurki. Złapałem go za ramię i spytałem, czy przypadkiem nie wynosi jakichś leków. Ale to nie było to. Pokazał mi leżącą na biurku Anny depeszę i powiedział, że On nie ma dość odwagi. Szczyl nie potrafił nawet należycie wykonać swojej roboty... A ja nie mogłem pozwolić, aby dowiedziała się o tym w tak bezosobowy sposób. To była jedna z najtrudniejszych rzeczy jaką musiałem zrobić w swoim życiu. Stałem w tej dyżurce jak otępiały, myśli kotłowały mi się w głowie jak szalone... Aż jej głos nie wyrwał mnie z zamyślenia. Od razu poznała, że coś jest nie tak. Zamknąłem za nią drzwi i bez słowa wręczyłem depeszę. Wiele cierpienia widziałem podczas wojny, ale nic nie dało się porównać do widoku przyjaciela, którego dusza zostaje ścięta niczym młode drzewko. Jej wewnętrzny ogień zgasł w oczach, wydawało mi się, że w pokoju zrobiło się nagle ciemno. Upadła na kolana, jak szmaciana lalka. Pierwszy raz widziałem, żeby Anna płakała. Przez chwilę stałem sparaliżowany, ale zaraz ukląkłem przy niej i przytuliłem ją z całych sił. Siedzieliśmy na podłodze i razem płakaliśmy. Czułem jaka jest wiotka, jaka słaba. Bałem się, że jeżeli przytulę ją choć trochę mocniej, to połamię jej kości. Nawet nie wiem ile to trwało, ale w końcu Annie skończyły się łzy. Bałem się spojrzeć jej w oczy, więc siedzieliśmy jeszcze trochę. W końcu jednak trzeba było coś zrobić. Wstaliśmy powoli, spojrzała na mnie i widziałem w niej ogrom cierpienia jakie musiała przeżywać. Najbardziej bolało mnie jednak to, że tak naprawdę nic nie mogłem na to poradzić. Żadne słowo nie ukoi takiego bólu, żaden gest nie stanowi pociechy. Mogłem tylko przy niej trwać, aby czuła, że nie jest sama. Na szczęście ja też nie byłem sam. Jak tylko wieść się rozeszła, przychodziły do niej prawdziwe pielgrzymki. Wszyscy jej współczuli i próbowali pocieszać. Kiedy sprowadzono ciało Leo, na pogrzeb przyszło chyba całe miasto. Procesja ciągnęła się przez kilka kilometrów, a na cmentarzu zabrakło miejsca do stania. Nie wiem czy pogrzeb można nazwać pięknym, ale z pewnością był niezapomniany. Byli też wojskowi, Leo swym bohaterskim czynem uratował kilkuset żołnierzy i postanowiono mu przyznać Order Białej Róży, najwyższe odznaczenie państwowe. A ponieważ On nie miał nikogo oprócz Anny, to właśnie na jej ręce został złożony. To nie było żadnym pocieszeniem, ale widząc tych wszystkich ludzi, to jak przeżywali z nią te ciężkie chwile, Anna zaczęła odzyskiwać pomału swój blask. Od tamtej chwili nosiła ten Order razem z medalikiem. Dodawał jej energii, przypominał o tych wszystkich szczęśliwych chwilach, jakie spędziła z Leo.
- Co się z nią później działo? - brat nie wytrzymał.
- Ja jakiś rok po tym pogrzebie wyjechałem do Helsinek. Odwiedziłem ją kilka lat później, wyszła za mąż za przystojnego bankiera. Dobry człowiek, walczył na wojnie i miał poukładane w głowie. Była znów szczęśliwa.
- A ty nie chciałeś się z nią ożenić? - tym razem to ja zadałam pytanie.
- To była wspaniała kobieta, a ja byłem jeszcze młody i głupi. - Odpowiedział wymijająco Johan. - Zresztą, wtedy nie poznał bym waszej babci, a i was by tu wtedy ze mną nie było.
- A jak poznałeś babcię?
- To już temat na osobną historię. Nie o tym chcieliście usłyszeć.
- Tak... - dla młodej dziewczyny akurat temat miłości byłby dużo ciekawszy, ale dziadek nie należał do osób, które dałyby sobie wchodzić w słowo.
- Można mieć wielu kolegów i znajomych, ale tylko przyjaciel Cię zrozumie. Są jak drogowskazy, jak latarnie na wzburzonym morzu. Chociaż często nie mogą przy nas być, zawsze możemy skierować się w stronę, skąd dochodzi ich blask. A kiedy upadniemy, rzuci wszystko i przyjdzie nam z pomocą, nie pytając o nic i niczego nie żądając w zamian. Prawdziwie nieszczęśliwy jest człowiek, który idzie przez życie sam. Błądzi, potyka się i upada. W końcu opada z sił i zatrzymuje się, bo nie wie gdzie jest.
- Musi być ciężko znaleźć takiego przyjaciela... - pomyślał na głos Tapio.
- Trochę tak. Ale warto jest szukać. Spróbujcie spojrzeć przez okno. Wokół jest pełno śniegu, w którym nie da się swobodnie iść. Wieje wiatr, wdzierający się pod ubranie i mrożący skapujące po policzkach łzy. Jest ciemno, bo księżyc daje niewiele światła. Gdzieś w oddali widać wprawdzie światła domostw mieszkańców Ivalo, ale droga tam jest długa i niebezpieczna. Teraz wyobraźcie sobie, że wyrzucam was z domu tak jak tu teraz siedzicie, bez ciepłej kurtki i futrzanych butów i każę szukać schronienia w mieście. Tak właśnie wygląda życie dla kogoś, kto nie zaznał nigdy przyjaźni.
- To straszne... - zmartwił się młody.
- A miłość? Co ona daje? - postanowiłam jeszcze raz poruszyć ten temat.
- Miłość sprawia, że na dworze jest wiosna. - Johan podniósł się ociężale z fotela i podszedł do kominka. Rzucił kolejne drwa i wyprostował się... Patrzył na zdjęcie Laury, naszej zmarłej babci. Obok stały inne zdjęcia, na jednym rozpoznałam wtedy Annę. Rude włosy wystawały spod słomkowego kapelusza, a na twarzy malował się uśmiech. Ależ ona była piękna! Dalej było jeszcze kilka fotografii, większość przedstawiała Laurę i Johana w różnym wieku i sytuacjach. Ale były tam też inne, mężczyźni i kobiety. Historie, o których dziadek nie zdążył nam opowiedzieć.
- Dobrze się czujesz? - Anders stał przy moim stoliku. W ręku trzymał neseser.
- Tak, odpłynęłam na chwilę - odpowiedziałam szybko, wracając do Helsinek i restauracji.
- Ciekawe, co tym razem? – uśmiechnął się i usiadł naprzeciwko.
- Pan na przejściu przypomniał mi mojego dziadka i pewną rozmowę sprzed wielu laty.
- Dejavou?
- Nazwała bym to retrospekcją... ale odczucie miałam podobne. Jak, miałeś gdzie zaparkować?
- Pewnie, tym wszędzie da się wcisnąć. - Wskazał na skuter stojący tuż przy chodniku.
- Ty i jednoślady? Coś się musiało wydarzyć w Niemczech. - Rozmowa szła jak zwykle gładko, tak jakbyśmy widzieli się ledwie wczoraj.
- Zajmowałem się promocją marki sprzedającej gadżety motoryzacyjne, głównie do skuterów i motocykli. Dali mi się przejechać paroma sprzętami i nawet mi się spodobało.
- Ciągle jeszcze nie przestajesz mnie zaskakiwać. - Odparłam, jednocześnie ciesząc się, że nie przegapiłam jednej ze swych okazji...
- Ha, nawet nie wiesz ile się może wydarzyć w trakcie kilku miesięcy. Przywiozłem Ci nawet pamiątkę... Ale od początku! Wysiadam na lotnisku, a tu czeka na mnie taki śmieszny, niewysoki Chińczyk. W meloniku! Zupełnie jak w jakimś szpiegowskim filmie z lat siedemdziesiątych...
Rozmawialiśmy do późna. Po kawie zamówiliśmy obiad, potem wino. Potem kolację i kolejne wino. W końcu musieliśmy opuścić lokal, bo zwyczajnie go zamykano. Bojąc się jechać pod wpływem alkoholu, poszliśmy do mojego domu na piechotę. Tam rozmawialiśmy jeszcze trochę. W końcu Anders zamówił taksówkę i postanowił odwiedzić swoje mieszkanie. Trochę się bał co tam zastanie, od pół roku nie podlewał kwiatków... Ja z kolei byłam tak wykończona, że od razu położyłam się spać. Dawno nie czułam się tak wyczerpana i zarazem radosna. Przez chwilę znów grałam w duecie...