Od dzisiaj serce kapitalizmu bije dla mnie w pewnej lokalizacji w Białymstoku.
Znajduje się tam piękna oaza rządzona prawami rynku, świątynia popytu i podaży, ołtarz przedsiębiorczości i relikwia ducha biznesu.
Obok małego, niepozornego, białego domku przy jednej z główniejszych ulic stolicy Podlasia (nie najgłówniejszej, ale też nie jakiejś asfaltowej bocznicy) znajduje się średnich rozmiarów podwórko. Zjeżdżając z ulicy przecinamy chodnik i wąskim wjazdem (niczym wiszący most wolnego rynku nad rwącym potokiem konkurencji) dostajemy się na podwórko. Na owym podwórku, kostką wyłożonym, znalazło się jeszcze miejsce na garaż i dwa budynki gospodarze... w tym jeden piętrowy :) Oprócz tego jakieś drzewko, krzaczek... I palety.
Tutaj zaczyna się właściwa historia.
Całe podwórko zastawione było paletami pełnymi sprzętu: od kosiarek, przez elektronarzędzia, rtv, agd po narzędzia i jakieś większe kartony (ostatni raz widzące słońce w państwie środka kilka tygodni/miesięcy wcześniej)... Szczelnie owinięte streczem różnej maści, z nalepkami najprzeróżniejszego sortu. Tworzące fantazyjne wieże o różnym kształcie, kolorze i rozmiarze. Pomiędzy paletami krzątało się kilku pracowników. Rozcinając jedne palety, owijając inne. Niczym mrówki wykonujące swą pracę ze skanerami i nożykami w dłoniach. Gdzieś pomiędzy tym lasem górowały dwa busy rozmiaru maxi, dwie sterty pustych palet oraz pan manewrujący paleciakiem (zadanie niełatwe, gdyż swój samochód zaparkowałem w jedynym możliwym miejscu - oku tego cyklonu).
Szybkie pytanie do trzeciego gościa, który przemknął mi przed nosem:
- Jest tu jakiś sklep?
- Tam za paletą w lewo - wskazał wieżę przesłaniającą szyld. Widać było trzy ostatnie litery nazwy sklepu.
Ruszyłem wytyczonym szlakiem, uważając aby nie przywalić czubem buta w jakąś paletę. W biurze nie było wcale spokojniej. W przedsionku stery paczek. Głębiej naliczyłem 4 biurka, zawalone warstwami papieru, z których bez trudu udało by się odczytać wiek przedsiębiorstwa. Zagadałem do osoby, która wyglądała na kierownika tego żywiołu. Miał wiedzę i moc, aby dać mi to, po co tutaj przyszedłem: wiertarko-wkrętarkę akumulatorową 18V. Po krótkiej wymianie rzeczowych zdań wydał mi paragon, potem poszukał reszty... Niestety nie miał pełnej sumy w swojej kasie ani w swoim portfelu (cóż za poświęcenie!) i musiał podejść do biurka nieobecnego kolegi. Prawdziwy heroizm tej sytuacji dotrze do wszystkich kiedy dowiedzą się, że ów kierownik chodził o kulach a stopę miał unieruchomioną w zgrabnej, plastikowej szynie. Dokuśtykał do biurka obok i odnalazł brakujący bilon. Następnie skierował mnie do panów na podwórku, którzy na pewno mi pomogą w dalszym etapie konsumpcji.
Tam tez się udałem, podziwiając męstwo i takie codzienne, zwyczajne bohaterstwo tego pana. Praca czyni wolnym.
Na podwórku znów przemknęło mi przed nosem ze trzech gości, którzy pochłonięcie gorączkowym pakowaniem i rozpakowywaniem towaru nie mieli ochoty albo głowy do tego, aby zwrócić na mnie uwagę. W tle nieprzerwanie grała charakterystyczna muzyka: dźwięk rozwijanej i naciąganej folii, pikania urządzeń szczytujących kody kreskowe oraz wymiany krótkich, rzeczowych komunikatów pomiędzy załogą. Uwierzcie mi: pomimo, że 80% tego spektaklu odgrywało się na zewnątrz, czułem się jak we wnętrzu magazynu. Na zewnątrz mogło być od kilkunastu do nawet 20 ludzi. W środku dalsze 5-7. Pracujących równocześnie na powierzchni odpowiadającej może 300 metrów kwadratowych... I oni naprawdę pracowali. Nikt nie palił papierosa, nie wisiał na telefonie, nie podpierał ściany ani nie drapał się po czole. Ciągły ruch. Kolejne, zaprogramowane czynności. Do ogarnięcia mieli (bez przesady!) dwie naczepy sprzętu.
Ostatecznie przechwycił mnie jeden z młodszych pracowników i biorąc ode mnie paragon pognał do jednego z budynków. Przez drzwi dostrzegłem tylko jak znika za stertą paczek, ustawionych niemal pod sam sufit. Stojąc tam chwilę ogarnąłem raz jeszcze to miejsce: tętniące życiem, głośne i chaotyczne.
- U was tak codziennie czy tylko dzisiaj? - nie mogłem nie zadać tego pytania. Będąc wtedy jak i teraz pod wrażeniem tego co zobaczyłem.
Dostałem upragniony towar i odpowiedź:
- Codziennie.
Jeżeli ktoś kiedyś wymyślił pojęcie "Syzyfowy ton" - to byłby to doskonały przykład.
Cofając ostrożnie wąskim podjazdem - istotnie wracałem do naszego świata. Wielkomiejski ruch nie wydawał się już taki dynamiczny. Przechodnie ospale szli chodnikami. Światła od niechcenia przełączały swe barwy... Nawet samochód jakby wolniej wchodził na obroty.
Przez chwilę odwiedziłem inny świat.
Bijące serce kapitalizmu :)