"They say people don't believe in heroes anymore. Well damn them! You and me, Max, we're gonna give them back their heroes!"
Cytując klasyka, odnosząc się do dośc popularnej w mainstreamie modzie na postapokalipsę, oraz wreszcie nawiązując do poprzedniego mojego posta stwierdzam: Nie wierzymy już w bohaterów. Albo i bohaterstwo w ogóle.
Nasza cywilizacja obecnie skupia się na poprawie bytu ns ziemi, na globalnym ociepleniu, na przeludnieniu oraz problemach związanych z różnicami w statusie materialnym, wierze czy rozwoju gospodarczym... tudzież imperialnym.
Informacja, którą upajamy się każdego dnia, daje nam szerszy obraz świata... ale jednocześnie go spłycając. Dostajemy wyrywki, slogany, rzut oka na druga półkulę, na rzeczy ciekawe i przyciągające uwagę. Na szybkie newsy, katastrofy, igrzyska, wybuchy, święta, technologię, pogodę i modę.
Na wszystko po trochu, jednocześnie na nic konkretnie. Wydaje nam się żeśmy obyci, światowi, obywatelsko ziemscy.
Nic bardziej mylnego.
O ile zdaje się, ze świat jest coraz mniejszy, to nasza ignorancja przy tym coraz większa. Zadowalamy się tym, co możemy szybko przyswoic. Na głębszą analizę czasu brak. Powtarzam się, wiem... ale dajmy przykład pod rozwagę.
Nasi ojcowie, czy dziadkowie fascynowali się podbojem kosmosu, wyścigiem na księżyc... z wielu dzieł tamtego okresu wyłania się obraz początku XXI wieku, w którym ludzie mieszkają na księżycu, latają samochodami i są na poziomie cywilizacyjnym dla nas odległym jeszcze o kilkadziesiąt lat - o ile w ogóle osiągalnym.
Mieli wizję, mieli nadzieję i cel.
A my? Poza dziesiątkami dzieł o zagładzie ludzkości przejmujemy się głównie ociepleniem klimatu, kryzysem migracyjnym czy ceną paliwa na stacji. Ew. bezrobociem i rozkładem sił na świecie.
Brak nam wizji, brak nam idei... brak wielkiego celu, do którego byśmy dążyli. Odkrycia naukowe cały czas oczywiście zadziwiają... ale już w gronie eksperckim, hermetycznym przez wiedzę, jaką trzeba posiadac do ich zrozumienia, oraz brak wielkiego wpływu na nasze życie.
Tak na szybko nie potrafię sobie przypomniec żadnego wynalazku, który mógłby umożliwic nam skok na kolejny poziom rozwoju... Nowe źródło energii? Jakiś super tani i wytrzymały materiał? Nowe źródło napędu? Plan podboju kosmosu?
Jedynie rozwój sztucznej inteligencji przychodzi mi do głowy. Ale w tym tkwi więcej zagrożeń, niż szans :) Może nie o mordercze maszyny chodzi, ale z punktu widzenia ignoranta każda maszyna, która jest go w stanie zastąpic w pracy, istotnie jest niemal śmiertelnym zagrożeniem. Bo gdzie się taki ignorant podzieje bez perspektyw na życie? Mamy przedsmak w obecnych ruchach polityczno-społecznych.
Wracając do meritum... nasza wizja przyszłości nie napawa optymizmem. Jakby na to nie spojrzec. Co psuje morale nas, jako zwierząt stadnych. Do tego stopnia, że jesteśmy ślepi na dramaty wojenne czy humanitarne.
Ludzie może nie tyle nie wierzą już w bohaterów, co nie wierzą, że jakiś bohater mógłby coś zmienic na świecie. (p.s.:czy filmy o superbohaterach zdradzają nasze podświadome pragnienia?!)
Rozważmy to.
Na zakończenie: Bliski jest mi temat naszego rodaka, który zginął w zamachu w Niemczech, kiedy porwano jego ciężarówkę, w celu stratowania ludzi na jarmarku bożonarodzeniowym. Oto bohater, który najprawdopodobniej walczył do końca, nie bacząc na swój los. Tacy ludzie dają nadzieję. Wyrazy współczucia dla rodziny. Odszedł przyzwoity człowiek. A takich coraz mniej...
sobota, 24 grudnia 2016
sobota, 26 listopada 2016
Myśleć jest ciężko.
Szczególnie. kiedy pakujemy sobie do głowy całe to internetowe szambo :)
Internet jest jak narkotyk dla umysłu żądnego informacji. A ponieważ informacja rządzi tym światem: każdy chce być na bieżąco.
Wielu zauważyło, że jest to ślepa uliczka. Ostatnie wybory w USA sprawiły, że liczni zaczęli bić na alarm... Zapewne w pustkę, oraz zdecydowanie za późno :)
Niesprawdzona, często wręcz niesprawdzalna informacja służy dzisiaj do wygrywania wyborów (również na naszym podwórku), toczenia wojen (Ukraina, Syria, Izrael, ISIS...) czy wpływania na politykę międzynarodową (USA, Niemcy, Rosja...) na poziomie mas.
Nie chodzi nawet o oszukanie generała, a raczej przekonanie większości do konkretnych działań lub ich braku.
Nigdy wcześniej nie byliśmy manipulowani na tak wielką skalę, co w obliczu coraz większej podaży informacji oraz środków jej przekazywania (zachód ma praktycznie nielimitowany dostęp do internetu w kieszeni), jest równocześnie tak proste (140 znaków może odmienić świat - cytat z ostatnich dni).
Jesteśmy bombardowani one-linerami, które mają dać nam obraz świata zdolny do pojęcia w ułamku sekundy. Mało kto jest w stanie oderwać się od tego szaleństwa i odsunąć się na tyle daleko, aby dostrzec perspektywę zachodzących procesów.
Zabiegani, zestresowani, skupieni na prozie życia... Jednocześnie prowadzeni bezczelnie za ucho, niczym urwis do tablicy.
Dociera do nas tak wiele informacji w tak krótkim czasie, że nie dziwi ogólne zakręcenie... w tym momencie ten kto najgłośniej wrzaśnie: ja znam rozwiązanie! - zwykle ciągnie tłum za sobą.
A zgodnie ze starą maksymą: "To smutne, że głupcy są tak pewni siebie, a ludzie mądrzy tak pełni wątpliwości." stacza nas to jako cywilizację w otchłań ignorancji.
Sami widzimy nasze elity, które delikatnie mówiąc zaufania godne nie są. Ani w rządzie, ani w opozycji. Siedzimy jak te baranki bez pasterza. Strach się bać... :)
Internet jest jak narkotyk dla umysłu żądnego informacji. A ponieważ informacja rządzi tym światem: każdy chce być na bieżąco.
Wielu zauważyło, że jest to ślepa uliczka. Ostatnie wybory w USA sprawiły, że liczni zaczęli bić na alarm... Zapewne w pustkę, oraz zdecydowanie za późno :)
Niesprawdzona, często wręcz niesprawdzalna informacja służy dzisiaj do wygrywania wyborów (również na naszym podwórku), toczenia wojen (Ukraina, Syria, Izrael, ISIS...) czy wpływania na politykę międzynarodową (USA, Niemcy, Rosja...) na poziomie mas.
Nie chodzi nawet o oszukanie generała, a raczej przekonanie większości do konkretnych działań lub ich braku.
Nigdy wcześniej nie byliśmy manipulowani na tak wielką skalę, co w obliczu coraz większej podaży informacji oraz środków jej przekazywania (zachód ma praktycznie nielimitowany dostęp do internetu w kieszeni), jest równocześnie tak proste (140 znaków może odmienić świat - cytat z ostatnich dni).
Jesteśmy bombardowani one-linerami, które mają dać nam obraz świata zdolny do pojęcia w ułamku sekundy. Mało kto jest w stanie oderwać się od tego szaleństwa i odsunąć się na tyle daleko, aby dostrzec perspektywę zachodzących procesów.
Zabiegani, zestresowani, skupieni na prozie życia... Jednocześnie prowadzeni bezczelnie za ucho, niczym urwis do tablicy.
Dociera do nas tak wiele informacji w tak krótkim czasie, że nie dziwi ogólne zakręcenie... w tym momencie ten kto najgłośniej wrzaśnie: ja znam rozwiązanie! - zwykle ciągnie tłum za sobą.
A zgodnie ze starą maksymą: "To smutne, że głupcy są tak pewni siebie, a ludzie mądrzy tak pełni wątpliwości." stacza nas to jako cywilizację w otchłań ignorancji.
Sami widzimy nasze elity, które delikatnie mówiąc zaufania godne nie są. Ani w rządzie, ani w opozycji. Siedzimy jak te baranki bez pasterza. Strach się bać... :)
środa, 9 listopada 2016
Victorinox C.D.
Piszę dwa lata po oryginalnym poście "Victorinox - rozmiar ma znaczenie".
Przez ten czas naprawdę doceniłem i poznałem owe narzędzie. Warto tutaj podkreślić ostatnie słowo, bo mamy do czynienia nie z zabawką/gadżetem (przypomnijmy, że omawiany scyzoryk to Vitorinox Rally, który ma jedynie 58 mm długości), ale pełnowartościowym, uniwersalnym scyzorykiem o szerokim spektrum zastosowań!
Po pierwsze: rozmiar!
Obawiałem się kupić scyzoryk, który w opisie dość często jest określony jako breloczek do kluczy. W dodatku dość drogi, jak na ów breloczek, bo cena w przedziale 40-60 zł za zawieszkę to bardzo dużo :)
Niemniej nie mogłem trafić lepiej. Zawsze mam go pod ręką, najczęściej w kieszonce jeansów przeznaczonej na bilon (gdzie idealnie się mieści). I zdarza mi się sięgać po niego kilka razy dziennie. Samo ostrze ma około 5 cm, ale w niczym to nie ujmuje jego skuteczności. Oczywiście świniaka tym nie rozbierzemy, ale tam gdzie potrzebny jest najczęściej nóż - zdaje egzamin perfekcyjnie. Rozwińmy paletę możliwości...
Po drugie: funkcjonalność!
O ostrzu już wspomniano... dodajmy, że świetnie sobie radzi z różnej maści blisterami, kartonami, taśmami, opaskami samozaciskowymi, plastikowymi zabezpieczeniami czy np. plastikowymi butelkami i puszkami po napojach (konserw jeszcze nie próbowałem nim otwierać, aczkolwiek byłoby to chyba zbyt ambitne zadanie dla tego modelu :)). Można nim do tego operować bardzo precyzyjnie, co często się przydaje w różnych sytuacjach (np. odcięcie metki, wystającej nitki czy wyciągnięcie zadry spod paznokcia..)
Śrubokręt - krzyżak jest bardzo dobrze wymodelowany i pewnie bierze mniejsze rozmiary śrub. Rozkręcimy nim niemal każdą zabawkę, laptopa, aparat, AGD, telewizor, komputer... Większość rozkręcalnego asortymentu, który otacza nas w codziennym życiu.
Płaski jest równie dobry, choć zakres użyteczności jest nieco mniejszy - głównie ze względu na mniejszą popularność owych śrub. Dobrze za to się nim podważa czy przytrzymuje różne rzeczy.
Pilniczek wiadomo - jest i myślę, że manicure na tratwie gdzieś pośrodku oceanu udało by się nim wykonać.
Otwieracz - działa, ale wymaga pewnej wprawy.
Na uwagę zasługuje także pinceta - bardzo dobra jak na niewielki rozmiar, oraz wykałaczka, która także bywa pomocna.
Po trzecie: użyteczność!
Opisałem to już wcześniej i powtórzę: masz go przy sobie zawsze, kiedy go potrzebujesz. Gdyby nie to, zapewne jego życie wyglądało by o wiele spokojniej :) Nie każdy chce, lubi albo ma ochotę nosić np. 10 cm kawałek metalu - co ma swój gabaryt i odpowiednio większą wagę.
Według mnie Victorinoxy serii 58mm są idealne na pierwszy scyzoryk i ośmielę się stwierdzić, że niczego więcej w codziennym użytku nie będziesz potrzebować.
Przez ten czas naprawdę doceniłem i poznałem owe narzędzie. Warto tutaj podkreślić ostatnie słowo, bo mamy do czynienia nie z zabawką/gadżetem (przypomnijmy, że omawiany scyzoryk to Vitorinox Rally, który ma jedynie 58 mm długości), ale pełnowartościowym, uniwersalnym scyzorykiem o szerokim spektrum zastosowań!
Po pierwsze: rozmiar!
Obawiałem się kupić scyzoryk, który w opisie dość często jest określony jako breloczek do kluczy. W dodatku dość drogi, jak na ów breloczek, bo cena w przedziale 40-60 zł za zawieszkę to bardzo dużo :)
Niemniej nie mogłem trafić lepiej. Zawsze mam go pod ręką, najczęściej w kieszonce jeansów przeznaczonej na bilon (gdzie idealnie się mieści). I zdarza mi się sięgać po niego kilka razy dziennie. Samo ostrze ma około 5 cm, ale w niczym to nie ujmuje jego skuteczności. Oczywiście świniaka tym nie rozbierzemy, ale tam gdzie potrzebny jest najczęściej nóż - zdaje egzamin perfekcyjnie. Rozwińmy paletę możliwości...
Po drugie: funkcjonalność!
O ostrzu już wspomniano... dodajmy, że świetnie sobie radzi z różnej maści blisterami, kartonami, taśmami, opaskami samozaciskowymi, plastikowymi zabezpieczeniami czy np. plastikowymi butelkami i puszkami po napojach (konserw jeszcze nie próbowałem nim otwierać, aczkolwiek byłoby to chyba zbyt ambitne zadanie dla tego modelu :)). Można nim do tego operować bardzo precyzyjnie, co często się przydaje w różnych sytuacjach (np. odcięcie metki, wystającej nitki czy wyciągnięcie zadry spod paznokcia..)
Śrubokręt - krzyżak jest bardzo dobrze wymodelowany i pewnie bierze mniejsze rozmiary śrub. Rozkręcimy nim niemal każdą zabawkę, laptopa, aparat, AGD, telewizor, komputer... Większość rozkręcalnego asortymentu, który otacza nas w codziennym życiu.
Płaski jest równie dobry, choć zakres użyteczności jest nieco mniejszy - głównie ze względu na mniejszą popularność owych śrub. Dobrze za to się nim podważa czy przytrzymuje różne rzeczy.
Pilniczek wiadomo - jest i myślę, że manicure na tratwie gdzieś pośrodku oceanu udało by się nim wykonać.
Otwieracz - działa, ale wymaga pewnej wprawy.
Na uwagę zasługuje także pinceta - bardzo dobra jak na niewielki rozmiar, oraz wykałaczka, która także bywa pomocna.
Po trzecie: użyteczność!
Opisałem to już wcześniej i powtórzę: masz go przy sobie zawsze, kiedy go potrzebujesz. Gdyby nie to, zapewne jego życie wyglądało by o wiele spokojniej :) Nie każdy chce, lubi albo ma ochotę nosić np. 10 cm kawałek metalu - co ma swój gabaryt i odpowiednio większą wagę.
Według mnie Victorinoxy serii 58mm są idealne na pierwszy scyzoryk i ośmielę się stwierdzić, że niczego więcej w codziennym użytku nie będziesz potrzebować.
sobota, 5 listopada 2016
Takbym pisać chciał...
Kiedy wrócą czasy, kiedy to co w głowie będzie bardziej pociągające, niż to co na instagramie?
Liczę, że w końcu odbijemy się od dna (niemal codziennie okazuje się, że chociaż już ktoś udowadnia, że niżej się upaść nie da, to zaraz zawsze znajdzie się ktoś, kto go wyprowadzi z błędu...) i zaczniemy znów wymagać jako masa czegoś więcej, niż gołej dupy na obrazku.
Bo to, że jednostki ambitniejsze cały czas w przyrodzie występują, nie ulega wątpliwości. Problemem jest to stado krów, które zaryczy niemal każdy głos zdroworozsądkowy.
Co gorsze ryk bywa zaraźliwy! I chociaż często nikt nie wie, czemu ryczymy, to przyłącza się do tłumu. Sam niejednokrotnie padłem ofiarą takiej zbiorowości (potem człowiekowi wstyd... ale czasu się cofnąć nie da :)), zapewne każdy dał się ponieść. Człowiek to istota społeczna...
Niemniej obrazek ten i kilka podobnych zrodził we mnie myśl, że może ogień zwalczymy właśnie ogniem? Powinna nastać moda na seksowne kobiety robiące inteligentne rzeczy :)
A tak skrycie... to chciałbym kiedyś tak pisać, aby owe nimfy były na tyle pochłonięte lekturą, iż nie zwracały by uwagi ani na fotografa, ani jakość zdjęć ;)
piątek, 7 października 2016
Sukces wypisany na twarzy :)
Wiele się mówi o coachingu, motywowaniu, filozofii sukcesu itp.
W czym problem?
Uczestniczyłem w kilku szkoleniach i coachingach podczas moich niedługich przygód ze sprzedażą... co gorsza: ze sprzedażą bezpośrednią! Tak... przeszedłem przez to piekło. Nie polecam próbować (choć są asy, którzy mają do tego dryg), ale równie dobrze można się natknąć na książkę opisującą 1000000 sposobów na osiągnięcie sukcesu, jak osiągnąć sukces zawodowy, jak sprawić, aby nam zaczęło wychodzić to, co dotychczas nam nie wychodziło etc. Teraz doszły do tego filmiki na YT, motywujący mówcy, charyzmatycy itp. itd. MNOGO TEGO!
(tutaj warto zadać sobie pytanie: skąd taki popyt na te brednie?)
W takich materiałach zawsze pojawiają się osoby znane, bogate lub wręcz obrzydliwie bogate oraz ich "złote myśli". W skrócie: Filozofia Sukcesu. Bo bo na kim lepiej pokażemy jakim trzeba być, jak nie na kimś, kto już osiągnął sukces?
Punkt pierwszy: Bądź na TAK. Jeżeli założysz, że się uda: to się uda! Musisz podejść do problemu z pasją, z energią i uporem maniaka!
Oj tak... znaczy nie. Fakt, że nastawienie pozytywne przydaje się w życiu, ale na pewno jego nadmiar czy sztuczne kreowanie nie gwarantują nam sukcesu. Mówią: Wiara czyni cuda - i z tym można się zgadzać, ale przecież Ty w to do końca nie wierzysz :) Bo samo podłączenie siebie pod prostownik z napisem "pozytywne nastawienie" nie sprawi, że nasze życie się odmieni. Nie jestem zwolennikiem smooszukiwania się :)
Punkt drugi: trzech przed tobą się poddało... Tysiące ludzi się dzisiaj poddaje, ale YesMan się nie poddał po 10 bankructwach swych firm i 11 była strzałem w dziesiątkę!
Ciekawe czy byłby brany za przykład podczas gry w rosyjską ruletkę... Można mieć szczęście, można mieć pecha... ale znajmy siebie i liczmy na siebie. Takie pchanie nas do przodu często polega na wciśnięciu po drodze kilku "absolutnie niezbędnych pozycji" na drodze do sukcesu. Najczęściej dzieła autora (książki, kursu, subskrypcji), które to jest jedynym jego osiągnięciem. Naciągnięcie kilkuset baranów na ten tomik samozachwytów z pewnością można uznać za pewien rodzaj sukcesu, który niestety delikwenta utwierdza w słuszności głoszonych teorii...
Punkt trzeci: wyjdź poza schemat, nie idź jak baran za stadem bo tamci z przodu beczą, że tu jest żłób.
Istotnie, na pewno wymyślisz na nowo sposób obierania jabłka i zbijesz na tym fortunę. Albo swoją prawdę objawioną będziesz mógł przekazać innym i na tym zarabiać... Ew. zrobisz coś większym kosztem ale po swojemu, bez sensu.
Ktoś kiedyś wymyślił coś, co można robić inaczej i zbił na tym majątek.
Istotnie, historia zna wiele takich przykładów. Ale jest tu pewien haczyk. To nie oni znaleźli sposób, ale sposób znalazł ich. Nie wymyślili spinacza biurowego czy klocków lego bo główkowali cały rok jak być bogatym. Przypadkiem wpadli na coś, co dało im szansę na coś wielkiego i nie zmarnowali jej. Ale to był strzał jak w totka :) Całkowity przypadek, a nie owoc talentu czy nastawienia. Nastawienie to im przyszło jak już podcierali się banknotami i mogli sobie nie żałować niczego ;)
Powiem tak: rozejrzyjcie się wokół na ludzi, którzy waszym zdaniem osiągnęli wiele. Niektórzy mieli bogate rodziny, inni mieli szczęście, jeszcze inni doszli do swego ciężką pracą. Ktoś trafił na pomysł, ktoś miał talent, ktoś nie bał się zaryzykować. Ale zwykle nie jest to rzecz łatwa. Powiedział bym nawet: cholernie trudna. Nawet jak masz już swój złoty strzał, to przed tobą jeszcze ogrom pracy aby trafić do tarczy. I tu cecha pierwsza: robią to, co lubią.
Dalej rzekłbym, ze są uparci. Ale w innym sensie niż ślepe dążenie wg. wskazówek. Są uparci w próbowaniu, w szukaniu innych rozwiązań czy modyfikowaniu swojej strategii. Uparcie się uczą. Mają ten upór, bo wierzą w swoje możliwości. Naprawdę wierzą, a nie im ktoś kazał wierzyć :)
Na razie poprzestanę na pewności. Pewności siebie, pewności swoich talentów. Albo pewności, że zrobią coś lepiej niż inni. I to im wystarczy aby zaryzykować swój czas, energię i zasoby.
Mamy więc chęć, wiarę i pewność. 3%. 97% to ciężka praca :)
I tu odwróćmy proporcje. Czy zaryzykował byś te 97% dla mrzonek o sukcesie podanym na srebrnej tacy? Wielu niestety się daje złapać, a potem lądują z podciętymi skrzydłami.
Nie wierzmy w drogi na skróty. Wierzmy w siebie :) Cokolwiek dla nas jest sukcesem: dążmy do tego. Nie po trupach, nie za wszelką cenę i nie z klapkami na oczach.
Jeżeli mamy w sobie to wewnętrzne przekonanie o słuszności swoich działań, to nam zadni kołczowie nie są potrzebni do szczęścia.
Tego sobie i wam życzę :)
W czym problem?
Uczestniczyłem w kilku szkoleniach i coachingach podczas moich niedługich przygód ze sprzedażą... co gorsza: ze sprzedażą bezpośrednią! Tak... przeszedłem przez to piekło. Nie polecam próbować (choć są asy, którzy mają do tego dryg), ale równie dobrze można się natknąć na książkę opisującą 1000000 sposobów na osiągnięcie sukcesu, jak osiągnąć sukces zawodowy, jak sprawić, aby nam zaczęło wychodzić to, co dotychczas nam nie wychodziło etc. Teraz doszły do tego filmiki na YT, motywujący mówcy, charyzmatycy itp. itd. MNOGO TEGO!
(tutaj warto zadać sobie pytanie: skąd taki popyt na te brednie?)
W takich materiałach zawsze pojawiają się osoby znane, bogate lub wręcz obrzydliwie bogate oraz ich "złote myśli". W skrócie: Filozofia Sukcesu. Bo bo na kim lepiej pokażemy jakim trzeba być, jak nie na kimś, kto już osiągnął sukces?
Punkt pierwszy: Bądź na TAK. Jeżeli założysz, że się uda: to się uda! Musisz podejść do problemu z pasją, z energią i uporem maniaka!
Oj tak... znaczy nie. Fakt, że nastawienie pozytywne przydaje się w życiu, ale na pewno jego nadmiar czy sztuczne kreowanie nie gwarantują nam sukcesu. Mówią: Wiara czyni cuda - i z tym można się zgadzać, ale przecież Ty w to do końca nie wierzysz :) Bo samo podłączenie siebie pod prostownik z napisem "pozytywne nastawienie" nie sprawi, że nasze życie się odmieni. Nie jestem zwolennikiem smooszukiwania się :)
Punkt drugi: trzech przed tobą się poddało... Tysiące ludzi się dzisiaj poddaje, ale YesMan się nie poddał po 10 bankructwach swych firm i 11 była strzałem w dziesiątkę!
Ciekawe czy byłby brany za przykład podczas gry w rosyjską ruletkę... Można mieć szczęście, można mieć pecha... ale znajmy siebie i liczmy na siebie. Takie pchanie nas do przodu często polega na wciśnięciu po drodze kilku "absolutnie niezbędnych pozycji" na drodze do sukcesu. Najczęściej dzieła autora (książki, kursu, subskrypcji), które to jest jedynym jego osiągnięciem. Naciągnięcie kilkuset baranów na ten tomik samozachwytów z pewnością można uznać za pewien rodzaj sukcesu, który niestety delikwenta utwierdza w słuszności głoszonych teorii...
Punkt trzeci: wyjdź poza schemat, nie idź jak baran za stadem bo tamci z przodu beczą, że tu jest żłób.
Istotnie, na pewno wymyślisz na nowo sposób obierania jabłka i zbijesz na tym fortunę. Albo swoją prawdę objawioną będziesz mógł przekazać innym i na tym zarabiać... Ew. zrobisz coś większym kosztem ale po swojemu, bez sensu.
Ktoś kiedyś wymyślił coś, co można robić inaczej i zbił na tym majątek.
Istotnie, historia zna wiele takich przykładów. Ale jest tu pewien haczyk. To nie oni znaleźli sposób, ale sposób znalazł ich. Nie wymyślili spinacza biurowego czy klocków lego bo główkowali cały rok jak być bogatym. Przypadkiem wpadli na coś, co dało im szansę na coś wielkiego i nie zmarnowali jej. Ale to był strzał jak w totka :) Całkowity przypadek, a nie owoc talentu czy nastawienia. Nastawienie to im przyszło jak już podcierali się banknotami i mogli sobie nie żałować niczego ;)
Powiem tak: rozejrzyjcie się wokół na ludzi, którzy waszym zdaniem osiągnęli wiele. Niektórzy mieli bogate rodziny, inni mieli szczęście, jeszcze inni doszli do swego ciężką pracą. Ktoś trafił na pomysł, ktoś miał talent, ktoś nie bał się zaryzykować. Ale zwykle nie jest to rzecz łatwa. Powiedział bym nawet: cholernie trudna. Nawet jak masz już swój złoty strzał, to przed tobą jeszcze ogrom pracy aby trafić do tarczy. I tu cecha pierwsza: robią to, co lubią.
Dalej rzekłbym, ze są uparci. Ale w innym sensie niż ślepe dążenie wg. wskazówek. Są uparci w próbowaniu, w szukaniu innych rozwiązań czy modyfikowaniu swojej strategii. Uparcie się uczą. Mają ten upór, bo wierzą w swoje możliwości. Naprawdę wierzą, a nie im ktoś kazał wierzyć :)
Na razie poprzestanę na pewności. Pewności siebie, pewności swoich talentów. Albo pewności, że zrobią coś lepiej niż inni. I to im wystarczy aby zaryzykować swój czas, energię i zasoby.
Mamy więc chęć, wiarę i pewność. 3%. 97% to ciężka praca :)
I tu odwróćmy proporcje. Czy zaryzykował byś te 97% dla mrzonek o sukcesie podanym na srebrnej tacy? Wielu niestety się daje złapać, a potem lądują z podciętymi skrzydłami.
Nie wierzmy w drogi na skróty. Wierzmy w siebie :) Cokolwiek dla nas jest sukcesem: dążmy do tego. Nie po trupach, nie za wszelką cenę i nie z klapkami na oczach.
Jeżeli mamy w sobie to wewnętrzne przekonanie o słuszności swoich działań, to nam zadni kołczowie nie są potrzebni do szczęścia.
Tego sobie i wam życzę :)
niedziela, 25 września 2016
Ucieczka z Hamburga
W cyklu: "Z pamiętnika spedytora"
Parafraza tytułu jednego z bardziej kultowych filmów akcji klasy B lat 80-tych w zamyśle ma oddać cały dramatyzm sytuacji, w jakiej się znalazłem!
Plan na ucieczkę z tego przeklętego miejsca (opinia cudza ;)), w którym utknąłem przez pewną Greczynkę (nie mylić z Grażynką!) był prosty: wpaść na giełdę, wyrwać pierwszy ładunek ze stawką nie przyprawiającą o dzikie spazmy (ze śmiechu bądź frustracji) i WIO!
Ale jak w porządnym kinie akcji klasy B: Proste plany zawsze okazują się pułapką!
Uzbrojony w wiarę, ciężko zdobyte doświadczenie oraz wszelkie narzędzia do poskromienia owych 24 ton nieznanego jeszcze ładunku: przystąpiłem do działania. Niczym Snake Plissken rzucony na odciętą od świata wyspę pełną złoczyńców bez sumienia. I tu fikcja filmowa niewiele odbiegała od rzeczywistości. Bezwzględność, okrucieństwo... wręcz sadyzm oferentów wkrótce skruszyło kopię mej determinacji. Nie, żebym się poddał (wszak nie mógłbym wyłamać się z kanonu!), ale były momenty kryzysu, zwątpienia... prawie pociekły łzy. Potem nastąpiła ta długa scena, kiedy Ci źli próbują złamać wolę tego dobrego. I wtedy z odsieczą przybyły posiłki w osobie doświadczonego wygi, który nie z takiej opresji wychodził cało. Został opracowany plan na miarę kinowego pierwowzoru: brutalnie ale skutecznie! I o świcie, w wielkim finale, udało się uciec z tego niedobrego miejsca! A kiedy Volvo odjechało już w stronę zachodzącego słońca, wpadł jeszcze mały bonusik... Klasyka.
Posłowie: część Hamburga wygląda na mapie jak płomień. Prawdziwy ogień piekielny: omijajcie to miejsce szerokim łukiem!
Parafraza tytułu jednego z bardziej kultowych filmów akcji klasy B lat 80-tych w zamyśle ma oddać cały dramatyzm sytuacji, w jakiej się znalazłem!
Plan na ucieczkę z tego przeklętego miejsca (opinia cudza ;)), w którym utknąłem przez pewną Greczynkę (nie mylić z Grażynką!) był prosty: wpaść na giełdę, wyrwać pierwszy ładunek ze stawką nie przyprawiającą o dzikie spazmy (ze śmiechu bądź frustracji) i WIO!
Ale jak w porządnym kinie akcji klasy B: Proste plany zawsze okazują się pułapką!
Uzbrojony w wiarę, ciężko zdobyte doświadczenie oraz wszelkie narzędzia do poskromienia owych 24 ton nieznanego jeszcze ładunku: przystąpiłem do działania. Niczym Snake Plissken rzucony na odciętą od świata wyspę pełną złoczyńców bez sumienia. I tu fikcja filmowa niewiele odbiegała od rzeczywistości. Bezwzględność, okrucieństwo... wręcz sadyzm oferentów wkrótce skruszyło kopię mej determinacji. Nie, żebym się poddał (wszak nie mógłbym wyłamać się z kanonu!), ale były momenty kryzysu, zwątpienia... prawie pociekły łzy. Potem nastąpiła ta długa scena, kiedy Ci źli próbują złamać wolę tego dobrego. I wtedy z odsieczą przybyły posiłki w osobie doświadczonego wygi, który nie z takiej opresji wychodził cało. Został opracowany plan na miarę kinowego pierwowzoru: brutalnie ale skutecznie! I o świcie, w wielkim finale, udało się uciec z tego niedobrego miejsca! A kiedy Volvo odjechało już w stronę zachodzącego słońca, wpadł jeszcze mały bonusik... Klasyka.
Posłowie: część Hamburga wygląda na mapie jak płomień. Prawdziwy ogień piekielny: omijajcie to miejsce szerokim łukiem!
piątek, 2 września 2016
Bizon - Errata
Już po napisaniu poprzedniego postu trafiłem na stronę nonsensopedii poświęconą Kombajnowi Bizonowi.
Tę musicie znaleźć sami, ale poza wieloma trafnymi diagnozami jakie się tam zawarły (Choroba bizonowa" :D), oraz ogólnym przeświadczeniem, że to o mnie... Zraziło mnie zagęszczenie epitetów. Wydawało mi się, ze owa wiki jest trochę bardziej... cywilizowana? Chodzi o moje naiwne przeświadczenie, że humor powinien być inteligentny, a nie wulgarny. Skłaniający do myślenia, interpretacji i mający drugie albo i trzecie dno.
Kiedyś, kiedy Bizony rządziły na Polskich polach, tak było. Kiedyś kabareciarz, prześmiewca czy komik musiał szukać odpowiedniej formy przekazu, aby oszukać system, przechytrzyć cenzurę czy... dotknąć sedna, nie tracąc przy tym palców?
Obecnie kabaret mamy na codzień w dziennikach i programach publicystycznych... po obu stronach barykady. A prześmiewca musi albo pójść w stronę surowego krytyka... albo strugać debila do kamery :) W każdym bądź razie dawno nie słyszałem czy oglądałem nikogo, kto by mnie zaskoczył na tym poletku.
I tak oto Bizon służy do przekazu poglądów politycznych... Czyż nie jest to genialna maszyna?
Kiedyś był Bizon. Dziś jest ten holenderski szit... To se ne wrati...
Polecam szlagier Rudiego Schuberta - Kombajn Bizon. Zawsze, jak chcę małego obudzić w sposób delikatny, puszczam mu to z komórki ;)
Wracając do Bizona... niewielu mieszczuchów ma szansę wstawać rano i popijając herbatkę obserwować dwa egzemplarze z okna swego mieszkanka. Ja mam to szczęście, przynajmniej dopóki na dobre nie zniknął, aż do kolejnych żniw...
Zwrócę także uwagę, że nie spotkałem się z bardziej polskim i skomplikowanym produktem rodzimego przemysłu, o tak bogatej historii (zakładam, że lokomotywy czy autobusy mogą tutaj stawać w szranki). Szkoda, że na fali obecnego kociokwiku patriotycznego, nie znalazło się dla niego miejsca. Fiaty były na licencjach, Syrenki od dawna są jedynie egzemplarzami w rękach kolekcjonerów. Bizony tymczasem wciąż pracują, wciąż są obecne w naszej przestrzeni i pewnie jeszcze długo będą.
Są świadkami naszej historii, ich los jest odbiciem losów milionów Polaków, zaryzykuję twierdzenie, że są najlepszym przykładem obrazującym przełom i zmiany, z jakimi musiały się zmierzyć pokolenia moich dziadków, rodziców i częściowo moje.
Tę musicie znaleźć sami, ale poza wieloma trafnymi diagnozami jakie się tam zawarły (Choroba bizonowa" :D), oraz ogólnym przeświadczeniem, że to o mnie... Zraziło mnie zagęszczenie epitetów. Wydawało mi się, ze owa wiki jest trochę bardziej... cywilizowana? Chodzi o moje naiwne przeświadczenie, że humor powinien być inteligentny, a nie wulgarny. Skłaniający do myślenia, interpretacji i mający drugie albo i trzecie dno.
Kiedyś, kiedy Bizony rządziły na Polskich polach, tak było. Kiedyś kabareciarz, prześmiewca czy komik musiał szukać odpowiedniej formy przekazu, aby oszukać system, przechytrzyć cenzurę czy... dotknąć sedna, nie tracąc przy tym palców?
Obecnie kabaret mamy na codzień w dziennikach i programach publicystycznych... po obu stronach barykady. A prześmiewca musi albo pójść w stronę surowego krytyka... albo strugać debila do kamery :) W każdym bądź razie dawno nie słyszałem czy oglądałem nikogo, kto by mnie zaskoczył na tym poletku.
I tak oto Bizon służy do przekazu poglądów politycznych... Czyż nie jest to genialna maszyna?
Kiedyś był Bizon. Dziś jest ten holenderski szit... To se ne wrati...
Polecam szlagier Rudiego Schuberta - Kombajn Bizon. Zawsze, jak chcę małego obudzić w sposób delikatny, puszczam mu to z komórki ;)
Wracając do Bizona... niewielu mieszczuchów ma szansę wstawać rano i popijając herbatkę obserwować dwa egzemplarze z okna swego mieszkanka. Ja mam to szczęście, przynajmniej dopóki na dobre nie zniknął, aż do kolejnych żniw...
Zwrócę także uwagę, że nie spotkałem się z bardziej polskim i skomplikowanym produktem rodzimego przemysłu, o tak bogatej historii (zakładam, że lokomotywy czy autobusy mogą tutaj stawać w szranki). Szkoda, że na fali obecnego kociokwiku patriotycznego, nie znalazło się dla niego miejsca. Fiaty były na licencjach, Syrenki od dawna są jedynie egzemplarzami w rękach kolekcjonerów. Bizony tymczasem wciąż pracują, wciąż są obecne w naszej przestrzeni i pewnie jeszcze długo będą.
Są świadkami naszej historii, ich los jest odbiciem losów milionów Polaków, zaryzykuję twierdzenie, że są najlepszym przykładem obrazującym przełom i zmiany, z jakimi musiały się zmierzyć pokolenia moich dziadków, rodziców i częściowo moje.
niedziela, 31 lipca 2016
Bizon.
Jakiś tydzień temu siedziałem późnym wieczorem na tarasie u teściów, oczekując na pojawienie się Ł, T & spółki celem wyjścia na bro...
Z bliżej nieokreślonej oddali doszedł mnie dźwięk, którego nikt mający do czynienia ze żniwami nie pomyli :) Owa piękna muzyka to nic innego jak sześciocylindrowy, rzędowy diesel Leyland SW400, ulokowany w kwadratowym cielsku Super Bizona ZO 56, koszącego właśnie jakieś pole i młócącego radośnie zboże o zmierzchu (chciało by się rzec: z zachodem słońca w tle, ale kombajnu na oczy nie widziałem... musiał być gdzieś daleko).
Aby wyjaśnić, dla czego dźwięk pracującego kombajnu (ten sam silnik montowany był również w Autosanach H-09), z włączonym zespołem żniwnym i młocarnią, powoduje, że łzy mi praktycznie same napływają do oczu ze wzruszenia, muszę cofnąć się do lat młodości.
Wtedy właśnie, będąc szczylem może 10, może 12 letnim uskuteczniałem rajdy rowerem typu rodeo, a potem MMB3 po bliskich i dalszych polach w rejonie zamieszkania mojej babci. W poszukiwaniu kombajnów oczywiście. W 95% Bizonów :) Z domu potrafiłem określić kierunek, ilość oraz oddalenie wspomnianych bizonów od babcinego domu. Potraficie rozpoznać dźwięki pracującego kombajnu, niesione z wiatrem ponad łanami zbóż i świeżymi rżyskami na kilka kilometrów? Myślę, że dla kogoś wychowanego na wsi to żaden wyczyn. Dla mnie wtedy to była magia :)
Zaraz po śniadaniu wskakiwałem na rower i długa na pola, aby poprosić kombajnistę o przejażdżkę, ew. popatrzeć, posłuchać... Do dziś mam te obrazy przed oczami.
Jak zdarzyło się, ze przejeżdżał ulicą, to stałem tam aż nie zniknął z oczu. Maszyna wielka jak dom, szeroka na całą ulicę, głośna i wzbudzająca poruszenie wszędzie, gdzie się pojawiła.
Raz w nocy nawet zeskakiwałem na ślimaka, aby pomóc w oczyszczeniu ze słomy, która zablokował heder. Potem się zorientowałem, że mam rozciętą skórę przy goleni, aż krew zdążyła już skarpetki ubrudzić. Wtedy nie czułem nic, podekscytowany wydarzeniem i sposobnością współuczestnictwa w pracy... do dzisiaj mam bliznę w tamtym miejscu.
Kąpiele w świeżo zmłóconym zbożu, pełnym owadów wszelkiej maści... ale zapach i uczucie ziarenek pomiędzy palcami bezcenne.
Kilka razy dostałem solidne cięgi za swoje eskapady, gdy zapomniało mi się powiedzieć dokąd jadę... od 9 do 22:00 będąc poza domem.
Każdy kombajn na okolicznych polach był mi znany, a każdy "nowy" był wielkim wydarzeniem. Jak na kilkulatka byłem prawdziwym ekspertem od bizonów ;) Różnice konstrukcyjne, kolejne modele, nowości... Nic nie było mi obce. A fakt, ze działo się to w latach 90-tych, renesansie Bizonów na polach (FMŻ chyliła się już ku upadkowi: w 1989 r wyprodukowano 5847 szt, w 1993 już tylko 195), dodaje pewnych walorów historycznych mojej ówczesnej pasji.
Dziś są systematycznie wypierane przez zachodnie konstrukcje. Często używane i w nie najlepszym stanie. Mimo to, zdarza się dostrzec na polu ZO-40 (wyróżnia go bordowy kolor, potem były najpopularniejsze czerwone, pomarańczowe i nowsze: niebieskie) starszego ode mnie, który wciąż pracuje, jak co roku od 40-50 sezonów. Tym bardziej zabolał mnie fakt wyczytany na wikipedii: "Pierwszy egzemplarz serii Bizon nie został sprzedany i był przechowywany przez producenta. Został zezłomowany po przejęciu fabryki przez firmę New Holland Agriculture."
Gdzie byli pracownicy fabryki? Gdzie związki zawodowe? Gdzie prasa i telewizja? Gdzie wreszcie rolnicy, kiedy oddano ten kawał polskiej historii na złom? Ten przykry fakt, oraz wspomniany wcześniej lipcowy wieczór na werandzie, natchnęło mnie do napisania tego posta...
Z bliżej nieokreślonej oddali doszedł mnie dźwięk, którego nikt mający do czynienia ze żniwami nie pomyli :) Owa piękna muzyka to nic innego jak sześciocylindrowy, rzędowy diesel Leyland SW400, ulokowany w kwadratowym cielsku Super Bizona ZO 56, koszącego właśnie jakieś pole i młócącego radośnie zboże o zmierzchu (chciało by się rzec: z zachodem słońca w tle, ale kombajnu na oczy nie widziałem... musiał być gdzieś daleko).
Aby wyjaśnić, dla czego dźwięk pracującego kombajnu (ten sam silnik montowany był również w Autosanach H-09), z włączonym zespołem żniwnym i młocarnią, powoduje, że łzy mi praktycznie same napływają do oczu ze wzruszenia, muszę cofnąć się do lat młodości.
Wtedy właśnie, będąc szczylem może 10, może 12 letnim uskuteczniałem rajdy rowerem typu rodeo, a potem MMB3 po bliskich i dalszych polach w rejonie zamieszkania mojej babci. W poszukiwaniu kombajnów oczywiście. W 95% Bizonów :) Z domu potrafiłem określić kierunek, ilość oraz oddalenie wspomnianych bizonów od babcinego domu. Potraficie rozpoznać dźwięki pracującego kombajnu, niesione z wiatrem ponad łanami zbóż i świeżymi rżyskami na kilka kilometrów? Myślę, że dla kogoś wychowanego na wsi to żaden wyczyn. Dla mnie wtedy to była magia :)
Zaraz po śniadaniu wskakiwałem na rower i długa na pola, aby poprosić kombajnistę o przejażdżkę, ew. popatrzeć, posłuchać... Do dziś mam te obrazy przed oczami.
Jak zdarzyło się, ze przejeżdżał ulicą, to stałem tam aż nie zniknął z oczu. Maszyna wielka jak dom, szeroka na całą ulicę, głośna i wzbudzająca poruszenie wszędzie, gdzie się pojawiła.
Raz w nocy nawet zeskakiwałem na ślimaka, aby pomóc w oczyszczeniu ze słomy, która zablokował heder. Potem się zorientowałem, że mam rozciętą skórę przy goleni, aż krew zdążyła już skarpetki ubrudzić. Wtedy nie czułem nic, podekscytowany wydarzeniem i sposobnością współuczestnictwa w pracy... do dzisiaj mam bliznę w tamtym miejscu.
Kąpiele w świeżo zmłóconym zbożu, pełnym owadów wszelkiej maści... ale zapach i uczucie ziarenek pomiędzy palcami bezcenne.
Kilka razy dostałem solidne cięgi za swoje eskapady, gdy zapomniało mi się powiedzieć dokąd jadę... od 9 do 22:00 będąc poza domem.
Każdy kombajn na okolicznych polach był mi znany, a każdy "nowy" był wielkim wydarzeniem. Jak na kilkulatka byłem prawdziwym ekspertem od bizonów ;) Różnice konstrukcyjne, kolejne modele, nowości... Nic nie było mi obce. A fakt, ze działo się to w latach 90-tych, renesansie Bizonów na polach (FMŻ chyliła się już ku upadkowi: w 1989 r wyprodukowano 5847 szt, w 1993 już tylko 195), dodaje pewnych walorów historycznych mojej ówczesnej pasji.
Dziś są systematycznie wypierane przez zachodnie konstrukcje. Często używane i w nie najlepszym stanie. Mimo to, zdarza się dostrzec na polu ZO-40 (wyróżnia go bordowy kolor, potem były najpopularniejsze czerwone, pomarańczowe i nowsze: niebieskie) starszego ode mnie, który wciąż pracuje, jak co roku od 40-50 sezonów. Tym bardziej zabolał mnie fakt wyczytany na wikipedii: "Pierwszy egzemplarz serii Bizon nie został sprzedany i był przechowywany przez producenta. Został zezłomowany po przejęciu fabryki przez firmę New Holland Agriculture."
Gdzie byli pracownicy fabryki? Gdzie związki zawodowe? Gdzie prasa i telewizja? Gdzie wreszcie rolnicy, kiedy oddano ten kawał polskiej historii na złom? Ten przykry fakt, oraz wspomniany wcześniej lipcowy wieczór na werandzie, natchnęło mnie do napisania tego posta...
wtorek, 24 maja 2016
Dziennik Przetrwania.
Są pewne granice, których się nie przekracza.
Dopóki okoliczności nas do tego nie zmuszą...
Do czego zdolny jest człowiek postawiony pod ścianą? Człowiek doprowadzony do granic swojej wytrzymałości? Czy wreszcie taki, który przestał się przejmować normami... jakkolwiek by to nie zabrzmiało.
Mleko otwarte 5 dni wcześniej. Budyń przeterminowany o rok. Resztka skamieniałego cukru... i wola przetrwania w chwili, kiedy cywilizowane formy radzenia sobie z sytuacją są niedostępne (np. środek nocy i stąd zamknięta Biedronka).
W takich chwilach człowiek poznaje siebie. Staje przed lustrem i mówi: Normalnie bym tego nie zrobił, ale chodzi o przetrwanie... Miejski, prokrastynacyjny surwiwal.
"Przeszedłem wszystkie Fallouty, tam się jadło konserwy 200 letnie to i mi się nic nie stanie..."
I chyba faktycznie da się wiele przeżyć, kiedy nie ma się innego wyjścia.
Budyń wyszedł smaczny. Jeszcze nic nie goni...
Dopóki okoliczności nas do tego nie zmuszą...
Do czego zdolny jest człowiek postawiony pod ścianą? Człowiek doprowadzony do granic swojej wytrzymałości? Czy wreszcie taki, który przestał się przejmować normami... jakkolwiek by to nie zabrzmiało.
Mleko otwarte 5 dni wcześniej. Budyń przeterminowany o rok. Resztka skamieniałego cukru... i wola przetrwania w chwili, kiedy cywilizowane formy radzenia sobie z sytuacją są niedostępne (np. środek nocy i stąd zamknięta Biedronka).
W takich chwilach człowiek poznaje siebie. Staje przed lustrem i mówi: Normalnie bym tego nie zrobił, ale chodzi o przetrwanie... Miejski, prokrastynacyjny surwiwal.
"Przeszedłem wszystkie Fallouty, tam się jadło konserwy 200 letnie to i mi się nic nie stanie..."
I chyba faktycznie da się wiele przeżyć, kiedy nie ma się innego wyjścia.
Budyń wyszedł smaczny. Jeszcze nic nie goni...
poniedziałek, 18 kwietnia 2016
Serce kapitalizmu.
Od dzisiaj serce kapitalizmu bije dla mnie w pewnej lokalizacji w Białymstoku.
Znajduje się tam piękna oaza rządzona prawami rynku, świątynia popytu i podaży, ołtarz przedsiębiorczości i relikwia ducha biznesu.
Obok małego, niepozornego, białego domku przy jednej z główniejszych ulic stolicy Podlasia (nie najgłówniejszej, ale też nie jakiejś asfaltowej bocznicy) znajduje się średnich rozmiarów podwórko. Zjeżdżając z ulicy przecinamy chodnik i wąskim wjazdem (niczym wiszący most wolnego rynku nad rwącym potokiem konkurencji) dostajemy się na podwórko. Na owym podwórku, kostką wyłożonym, znalazło się jeszcze miejsce na garaż i dwa budynki gospodarze... w tym jeden piętrowy :) Oprócz tego jakieś drzewko, krzaczek... I palety.
Tutaj zaczyna się właściwa historia.
Całe podwórko zastawione było paletami pełnymi sprzętu: od kosiarek, przez elektronarzędzia, rtv, agd po narzędzia i jakieś większe kartony (ostatni raz widzące słońce w państwie środka kilka tygodni/miesięcy wcześniej)... Szczelnie owinięte streczem różnej maści, z nalepkami najprzeróżniejszego sortu. Tworzące fantazyjne wieże o różnym kształcie, kolorze i rozmiarze. Pomiędzy paletami krzątało się kilku pracowników. Rozcinając jedne palety, owijając inne. Niczym mrówki wykonujące swą pracę ze skanerami i nożykami w dłoniach. Gdzieś pomiędzy tym lasem górowały dwa busy rozmiaru maxi, dwie sterty pustych palet oraz pan manewrujący paleciakiem (zadanie niełatwe, gdyż swój samochód zaparkowałem w jedynym możliwym miejscu - oku tego cyklonu).
Szybkie pytanie do trzeciego gościa, który przemknął mi przed nosem:
- Jest tu jakiś sklep?
- Tam za paletą w lewo - wskazał wieżę przesłaniającą szyld. Widać było trzy ostatnie litery nazwy sklepu.
Ruszyłem wytyczonym szlakiem, uważając aby nie przywalić czubem buta w jakąś paletę. W biurze nie było wcale spokojniej. W przedsionku stery paczek. Głębiej naliczyłem 4 biurka, zawalone warstwami papieru, z których bez trudu udało by się odczytać wiek przedsiębiorstwa. Zagadałem do osoby, która wyglądała na kierownika tego żywiołu. Miał wiedzę i moc, aby dać mi to, po co tutaj przyszedłem: wiertarko-wkrętarkę akumulatorową 18V. Po krótkiej wymianie rzeczowych zdań wydał mi paragon, potem poszukał reszty... Niestety nie miał pełnej sumy w swojej kasie ani w swoim portfelu (cóż za poświęcenie!) i musiał podejść do biurka nieobecnego kolegi. Prawdziwy heroizm tej sytuacji dotrze do wszystkich kiedy dowiedzą się, że ów kierownik chodził o kulach a stopę miał unieruchomioną w zgrabnej, plastikowej szynie. Dokuśtykał do biurka obok i odnalazł brakujący bilon. Następnie skierował mnie do panów na podwórku, którzy na pewno mi pomogą w dalszym etapie konsumpcji.
Tam tez się udałem, podziwiając męstwo i takie codzienne, zwyczajne bohaterstwo tego pana. Praca czyni wolnym.
Na podwórku znów przemknęło mi przed nosem ze trzech gości, którzy pochłonięcie gorączkowym pakowaniem i rozpakowywaniem towaru nie mieli ochoty albo głowy do tego, aby zwrócić na mnie uwagę. W tle nieprzerwanie grała charakterystyczna muzyka: dźwięk rozwijanej i naciąganej folii, pikania urządzeń szczytujących kody kreskowe oraz wymiany krótkich, rzeczowych komunikatów pomiędzy załogą. Uwierzcie mi: pomimo, że 80% tego spektaklu odgrywało się na zewnątrz, czułem się jak we wnętrzu magazynu. Na zewnątrz mogło być od kilkunastu do nawet 20 ludzi. W środku dalsze 5-7. Pracujących równocześnie na powierzchni odpowiadającej może 300 metrów kwadratowych... I oni naprawdę pracowali. Nikt nie palił papierosa, nie wisiał na telefonie, nie podpierał ściany ani nie drapał się po czole. Ciągły ruch. Kolejne, zaprogramowane czynności. Do ogarnięcia mieli (bez przesady!) dwie naczepy sprzętu.
Ostatecznie przechwycił mnie jeden z młodszych pracowników i biorąc ode mnie paragon pognał do jednego z budynków. Przez drzwi dostrzegłem tylko jak znika za stertą paczek, ustawionych niemal pod sam sufit. Stojąc tam chwilę ogarnąłem raz jeszcze to miejsce: tętniące życiem, głośne i chaotyczne.
- U was tak codziennie czy tylko dzisiaj? - nie mogłem nie zadać tego pytania. Będąc wtedy jak i teraz pod wrażeniem tego co zobaczyłem.
Dostałem upragniony towar i odpowiedź:
- Codziennie.
Jeżeli ktoś kiedyś wymyślił pojęcie "Syzyfowy ton" - to byłby to doskonały przykład.
Cofając ostrożnie wąskim podjazdem - istotnie wracałem do naszego świata. Wielkomiejski ruch nie wydawał się już taki dynamiczny. Przechodnie ospale szli chodnikami. Światła od niechcenia przełączały swe barwy... Nawet samochód jakby wolniej wchodził na obroty.
Przez chwilę odwiedziłem inny świat.
Bijące serce kapitalizmu :)
Znajduje się tam piękna oaza rządzona prawami rynku, świątynia popytu i podaży, ołtarz przedsiębiorczości i relikwia ducha biznesu.
Obok małego, niepozornego, białego domku przy jednej z główniejszych ulic stolicy Podlasia (nie najgłówniejszej, ale też nie jakiejś asfaltowej bocznicy) znajduje się średnich rozmiarów podwórko. Zjeżdżając z ulicy przecinamy chodnik i wąskim wjazdem (niczym wiszący most wolnego rynku nad rwącym potokiem konkurencji) dostajemy się na podwórko. Na owym podwórku, kostką wyłożonym, znalazło się jeszcze miejsce na garaż i dwa budynki gospodarze... w tym jeden piętrowy :) Oprócz tego jakieś drzewko, krzaczek... I palety.
Tutaj zaczyna się właściwa historia.
Całe podwórko zastawione było paletami pełnymi sprzętu: od kosiarek, przez elektronarzędzia, rtv, agd po narzędzia i jakieś większe kartony (ostatni raz widzące słońce w państwie środka kilka tygodni/miesięcy wcześniej)... Szczelnie owinięte streczem różnej maści, z nalepkami najprzeróżniejszego sortu. Tworzące fantazyjne wieże o różnym kształcie, kolorze i rozmiarze. Pomiędzy paletami krzątało się kilku pracowników. Rozcinając jedne palety, owijając inne. Niczym mrówki wykonujące swą pracę ze skanerami i nożykami w dłoniach. Gdzieś pomiędzy tym lasem górowały dwa busy rozmiaru maxi, dwie sterty pustych palet oraz pan manewrujący paleciakiem (zadanie niełatwe, gdyż swój samochód zaparkowałem w jedynym możliwym miejscu - oku tego cyklonu).
Szybkie pytanie do trzeciego gościa, który przemknął mi przed nosem:
- Jest tu jakiś sklep?
- Tam za paletą w lewo - wskazał wieżę przesłaniającą szyld. Widać było trzy ostatnie litery nazwy sklepu.
Ruszyłem wytyczonym szlakiem, uważając aby nie przywalić czubem buta w jakąś paletę. W biurze nie było wcale spokojniej. W przedsionku stery paczek. Głębiej naliczyłem 4 biurka, zawalone warstwami papieru, z których bez trudu udało by się odczytać wiek przedsiębiorstwa. Zagadałem do osoby, która wyglądała na kierownika tego żywiołu. Miał wiedzę i moc, aby dać mi to, po co tutaj przyszedłem: wiertarko-wkrętarkę akumulatorową 18V. Po krótkiej wymianie rzeczowych zdań wydał mi paragon, potem poszukał reszty... Niestety nie miał pełnej sumy w swojej kasie ani w swoim portfelu (cóż za poświęcenie!) i musiał podejść do biurka nieobecnego kolegi. Prawdziwy heroizm tej sytuacji dotrze do wszystkich kiedy dowiedzą się, że ów kierownik chodził o kulach a stopę miał unieruchomioną w zgrabnej, plastikowej szynie. Dokuśtykał do biurka obok i odnalazł brakujący bilon. Następnie skierował mnie do panów na podwórku, którzy na pewno mi pomogą w dalszym etapie konsumpcji.
Tam tez się udałem, podziwiając męstwo i takie codzienne, zwyczajne bohaterstwo tego pana. Praca czyni wolnym.
Na podwórku znów przemknęło mi przed nosem ze trzech gości, którzy pochłonięcie gorączkowym pakowaniem i rozpakowywaniem towaru nie mieli ochoty albo głowy do tego, aby zwrócić na mnie uwagę. W tle nieprzerwanie grała charakterystyczna muzyka: dźwięk rozwijanej i naciąganej folii, pikania urządzeń szczytujących kody kreskowe oraz wymiany krótkich, rzeczowych komunikatów pomiędzy załogą. Uwierzcie mi: pomimo, że 80% tego spektaklu odgrywało się na zewnątrz, czułem się jak we wnętrzu magazynu. Na zewnątrz mogło być od kilkunastu do nawet 20 ludzi. W środku dalsze 5-7. Pracujących równocześnie na powierzchni odpowiadającej może 300 metrów kwadratowych... I oni naprawdę pracowali. Nikt nie palił papierosa, nie wisiał na telefonie, nie podpierał ściany ani nie drapał się po czole. Ciągły ruch. Kolejne, zaprogramowane czynności. Do ogarnięcia mieli (bez przesady!) dwie naczepy sprzętu.
Ostatecznie przechwycił mnie jeden z młodszych pracowników i biorąc ode mnie paragon pognał do jednego z budynków. Przez drzwi dostrzegłem tylko jak znika za stertą paczek, ustawionych niemal pod sam sufit. Stojąc tam chwilę ogarnąłem raz jeszcze to miejsce: tętniące życiem, głośne i chaotyczne.
- U was tak codziennie czy tylko dzisiaj? - nie mogłem nie zadać tego pytania. Będąc wtedy jak i teraz pod wrażeniem tego co zobaczyłem.
Dostałem upragniony towar i odpowiedź:
- Codziennie.
Jeżeli ktoś kiedyś wymyślił pojęcie "Syzyfowy ton" - to byłby to doskonały przykład.
Cofając ostrożnie wąskim podjazdem - istotnie wracałem do naszego świata. Wielkomiejski ruch nie wydawał się już taki dynamiczny. Przechodnie ospale szli chodnikami. Światła od niechcenia przełączały swe barwy... Nawet samochód jakby wolniej wchodził na obroty.
Przez chwilę odwiedziłem inny świat.
Bijące serce kapitalizmu :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)