wtorek, 2 sierpnia 2011

Życie, jako chwila...


Samotność to straszna rzecz. Ale jeszcze gorsze jest, kiedy pomału, w tej samotności, tracisz nadzieję. Nadzieję na to, że ten stan się zmieni. Nie wiem czy czułeś się kiedyś na tyle samotny, że nawet prosta wymiana zdań w sklepie spożywczym była traktowana jako wydarzenie. Lepiej abyś tego nigdy nie poczuł, życzę Ci tego z całego serca.

Nie wiem czemu, ale w Warszawie człowiek czuje się o wiele bardziej sam. Pomimo tego, że codziennie mijasz setki czy tysiące osób na ulicy. To miasto żyje szybko. Za szybko. Wiecie jak ciężko jest złapać choćby kontakt wzrokowy z mijanym człowiekiem? To straszne.
Czasem się zatrzymuję gdzieś na uboczu, obserwując ruch wokół. Zatrważające jest, jak bardzo ludzie pochłonięci są sobą w takim zbiorowisku.

Jakaś kobieta w futrze, idzie rozmawiając przez komórkę. Krzyczy do mikrofonu, żywo gestykuluje, ale nie widzi kiedy dosłownie dwa metry od niej jakiś młodziak wywraca się na deskorolce. Jest poza zasięgiem jej świata.

Jakiś mężczyzna biegnie, przebija się przez tłum. Śpieszy się na tramwaj, który podjechał właśnie na przystanek. Wpadł na chłopaka, który przy okazji wyjmuje mu coś z kieszeni płaszcza. Nie wiem co to było: telefon czy portfel. Nie zdążyłem zareagować, bo zanim ruszyłem w ich kierunku za gościem zatrzasnęły się drzwiczki, a złodziej zniknął w tłumie. Zresztą, nawet gdybym chciał wezwać policję, to nic by nie wskórali. Kiedyś próbowałem, ale zanim dotarli na miejsce, minęło prawie dziesięć minut. Zrugali mnie za zawracanie dupy i stwierdzili, że poszkodowany sam musi zgłosić kradzież, aby mogli się nią zająć.

Ale nawet bez takich wyjątkowych sytuacji... W autobusie ludzie zdają się wyłączać. Jeden czyta książkę, inny ma słuchawki na uszach. Ludzie siedzą, patrząc się tempo w widok za szybą. Pochłonięci swoimi myślami, być może równie samotni jak Ci obok.
Kiedyś próbowałem uśmiechać się do ludzi, okazać chociaż odrobinę serdeczności. Czasem nawet do kogoś zagadywałem, ale zwykle kończyło się to obojętnością, odrzuceniem bądź zwyczajnym ignorowaniem mojej osoby. Z czasem przestałem więc próbować...
Często zastanawiałem się czym właściwie jest życie. Pochłonięci sprawami dnia codziennego nawet nie zauważamy, kiedy kolejne lata mijają nam bezpowrotnie. A najgorsze w moim przypadku jest to, że po powrocie do domu nawet nie mam się do kogo odezwać.

Ale nadzieja nie umiera nigdy, a cuda się zdarzają. Jeden bez wątpienia ostatnio mi się przytrafił. Z pozoru błaha historia, naprawdę, z boku się przyglądając: nic szczególnego. Ale jest taki moment w życiu, który odmienia wszystko.
To zdarzyło się w metrze. W drodze do pracy czekałem na pociąg na stacji Centrum. Prawdę mówiąc byłem akurat pochłonięty tym, czym tak gardzę... czyli rozmyślaniem o sobie. Innymi słowy wyłączyłem się dla świata. Stałem, pochłonięty kompletnie przez myśli. Aż nadjechał pociąg i w jednej chwili moje życie nabrało sensu... Ale zaraz, bo pominę najważniejsze!
Nagle uderzyła mnie fala powietrza, pchana przez skład. Do uszu doleciał świdrujący dźwięk hamulców. Oczy zostały oślepione blaskiem reflektora. Zapamiętałem ten moment doskonale, gdyż, kiedy to wszystko równie nagle minęło, moim oczom ukazała się Ona. Stawiała właśnie stopę na peronie, miała na nogach piękne, brązowe kozaczki na niewielkim obcasie. Powędrowałem wzrokiem ku górze, podziwiając nogi opięte dżinsami, potem szary płaszczyk, podkreślający talię. Wyżej apaszka, w jakiś fikuśny, różnokolorowy wzorek. Potem usta (Ah! Co to były za usta!). Twarz jak anioł. Burza rudych włosów i piwne, podkreślone tuszem oczy. Kiedy tylko zamykam na chwilę oczy, Ona tam stoi... na ostatnim schodku, uśmiechając się do mnie w taki sposób, że do teraz przechodzi mnie dreszcz.
Nie odważyłem się podejść. Za długo byłem sam... Zrobiłem to, co każdy inny dziwak zrobił by na moim miejscu: zacząłem Ją śledzić. Spóźniłem się tego dnia do pracy, ale za to wiedziałem już gdzie pracuje mój aniołek. Potem „czyhałem” na nią jeszcze kilkukrotnie. Kilka razy wymieniliśmy spojrzenia w metrze (jeździłem zawsze tym samym wagonem), potem nawet odważyłem się iść kilka kroków za nią. Może wam wydawać się to śmieszne, ale jak człowiek przez jakiś czas nie czuł nic, każda, najdrobniejsza cząstka emocji działa paraliżująco. Ale... pomału się oswajałem. Z nią, ze sobą, z tym przyciąganiem. Nawet zacząłem się przygotowywać do spotkania. Ćwiczyłem przed lustrem kwestie, kontrolowałem mimikę twarzy i barwę głosu. Jak przed negocjacjami. W końcu odważyłem się do niej odezwać. W metrze oczywiście. Chwilę rozmawialiśmy i chociaż byłem chyba bardzo spięty, udało mi się zdobyć jej numer. Pożegnała mnie tym swoim zniewalającym uśmiechem, a ja już wiedziałem, że cały wieczór spędzę nad jednym, śmiesznym smsem z zaproszeniem na kawę. Musiał być przecież idealny...

Piszę teraz, ponieważ właśnie dostałem odpowiedź. Jutro jestem umówiony na pierwszą od pięciu lat randkę... :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz